Zima. Zima w centrum Europy. Zwykle czekamy na zimę, gdyż kojarzy się nam z śniegiem sankami piękna pogodą no i niezbyt mocnym mrozem. Najbardziej mroźnym miesiącem jest u nas tradycyjnie luty i, wtedy spodziewamy się najczęściej wielkich mrozów. A co rozumiemy przez ten wielki mróz? Minus 30 stopni jest temperaturą wręcz upiorną.
Co prawda od lat nasze zimy już nie straszą nas aż tak ekstremalnymi temperaturami i teraz nawet 15 stopni mrozu powoduje, że życie zamiera. Tymczasem życie na południowej półkuli w niewyobrażalnie ekstremalnych warunkach rozkwita. Przenieśmy się, więc na drugą półkulę, w sam środek zimy, gdy świat spowija mrok i tylko huk wiatru jest jedynym odgłosem, który możemy usłyszeć na tym zmrożonym i pokrytym wiecznym śniegiem Białym Lądzie. Ale i ten zamarznięty kontynent potrafi urzec swoim pięknem.
Ile kolorów śniegu! Ile piękna zaklętego w bryłach lodu. Pięknie prezentuje się koperta FDC wydana w 2007 roku przez pocztę BAT. Nic więc dziwnego, że niektórzy nazywają Antarktydę również i Błękitnym Kontynentem. To poetyczne miano trafnie określa całe piękno czasu pogody i słonecznych dni krótkiego tu lata. Ale i w lecie lód i śnieg ścielą się wokół, zimna biel wypełnia antarktyczny krajobraz. Biel jednak w świetle słońca mieni się barwami, podobnie jak i niebo które przed świtem zabarwia się zielenią, a wstęgi cieni, układające się nad kopułą zlodowaciałe terenu zakwitają feerią wszystkich kolorów. Ten zimny i niegościnny ląd potrafi urzec swoim pięknem. Ale to nie wszystkie niespodzianki jakie na nas tutaj czekają. Oto, przed nami pojawiają się prawdziwi gospodarze tego śnieżnego królestwa.
Oto widzimy na tym walorze wydanym przez pocztę BAT w 1992 roku prawdziwych gospodarzy tych niegościnnych terenów. Jego wysokość – pingwin cesarski. Jeden z najbardziej niezwykłych ptaków który na swoje miejsce życia oraz rozmnażania się wybrał najbardziej dziwne miejsce na świecie. Kontynent pokryty wiecznym śniegiem. Ten niezwykły kontynent przyciągał jak magnes. Pęd do pokonywania barier, dążenia do odkrywania jest tak bardzo silny, że nawet najbardziej ekstremalne warunki nie odstraszają, zwłaszcza, jeżeli można okryć się sławą zdobywców bieguna. Nic, więc dziwnego, że wyprawy ciągnęły jedna za drugą na Biały Ląd. Oto do brzegu słynnej Bariery Rossa zbliża się następna wyprawa. Prze uczestnikami wyprawy roztacza się piękny, ale i groźny brzeg lodowca szelfowego zwanego od nazwiska odkrywcy Barierą Rossa.
Tak właśnie jak na tym walorze wydanym przez nowozelandzką pocztę Dependencji Rossa w 2012 roku wygląda krajobraz wybrzeża do którego zbliża się w styczniu 1911 roku angielska wyprawa polarna pod dowództwem kapitana F. Scotta. Jej głównym zadaniem jest dotarcie do bieguna południowego.
Tak wyglądał dowódca oraz uczestnicy tej wyprawy. Na tej wydanej przez pocztę BAT w 1987 roku kopercie FDC doskonale widzimy zarówno stroje jak i wyposażenie wyprawy. Ale tym razem nasza uwaga nie będzie poświęcona dziejom tej heroicznej wyprawy, ale wydarzeniu mało znanemu a będącemu jednocześnie symbolem największego poświęcenia na jakie może zdobyć się człowiek w celu poszerzenia granic wiedzy.
Oto przed nami najbardziej niezwykłe jajko na świecie. Jajko pingwina cesarskiego. I to właśnie jajko najbardziej trudne do zdobycia stało się powodem, dla którego trzech uczestników wyprawy Scotta w środku antarktycznej zimy zdobyło się na niezwykły wyczyn wędrując w mrokach nocy w potwornym mrozie tylko po to, aby zdobyć jajko pingwina cesarskiego. Ornitolodzy od dawna zastanawiali się nad pochodzeniem pingwinów. Na przełomie XIX i XX wieku biologowie ewolucjoniści niesłusznie uznali nielotność pingwinów za dowód prymitywizmu ich budowy i doszli do wniosku, że stanowią one brakujące ogniwo między dinozaurami a ptakami. Na potwierdzenie tej hipotezy dopatrywano się dowodów w budowie, lecz nie osobników dorosłych, tylko embrionów. Z tego powodu ornitolodzy poszukiwali pingwinich jaj, zwłaszcza tych najtrudniej osiągalnych, należących do pingwina cesarskiego, który znosi jej podczas antarktycznej zimy. Z tego też powodu doszło do tej niezwykłej wyprawy.
Na tej karcie maksimum wydanej w 1986 roku przez pocztę Terytorium Rossa widzimy trzech uczestników tej legendarnej wyprawy. W dniu 27 czerwca 1911 roku z chaty Roberta Scotta położonej na przylądku Evansa trzech śmiałków Edward Wilson, „Birdie” Bowers i Aspley Cherry-Garard wyruszyło po jaja pingwina cesarskiego które chcieli zdobyć w kolonii pingwinów położonej na oddalonym o 105 kilometrów Przylądku Croziera, leżącym po przeciwnej stronie Wyspy Rossa.
Powyższa mapa przedstawia Wyspę Rossa wraz z wszystkimi punktami orientacyjnymi dzięki którym możemy sobie lepiej wyobrazić trasę tej wędrówki. Uczestnicy wyprawy poruszali się na nartach, ciągnąć na sankach cały ekwipunek. Było to w samym środku ponurej antarktycznej zimy, ale w tym momencie warto oddać głos uczestnikowi tej wyprawy który w swojej niezwykłej książce- pamiętniku : „Na krańcu świata” tak opisuje przebieg tej wyprawy:
„Grozy tych dziewiętnastu dni drogi z Przylądka Evansa na Przylądek Croziera nie pojmie nikt, kto tego nie przeżył. Tylko idiota porwałby się na coś takiego po raz drugi. Nie sposób tego opisać.... ludzie mówią o heroizmie konania – cóż oni o tym wiedzą... Czarę goryczy przepełnił mrok. Sądzę, że za dnia temperatura minus 57 stopni byłaby znośna, gdyby człowiek widział, dokąd idzie, po czym stąpa, gdzie są pasy od sań, kuchenka, prymus, jedzenie. Gdyby widział swoje ślady sprzed chwili na miękkim śniegu....”
Antarktyczna zima pokazała tym śmiałkom swoją potęgę. Mrok, mróz i wiatr były tym co mogła załamać najbardziej odważnego. Oto opis jednego dnia tej morderczej wyprawy:
„ Nazajutrz (5 lipca) marsz utrudniał nam świeży, miękki śnieg. Jak zwykle szliśmy etapowo, aż osiem godzin, lecz przebyliśmy zaledwie dwa i pół kilometra. Temperatura wahała się od minus 48 do minus 52 stopnie i przez pewien czas wiał dość silny wiatr, który paraliżował wszystkie ruchy. Mieliśmy nadzieję, że pniemy się na rozległą śniegową czapę, która leży u stóp góry Terror. Nocą temperatura osiągnęła minus 60 stopni... Dziś mijał dziesiąty dzień wyprawy, która miała trwać sześć tygodni”.
Dwa i pół kilometra w ciągu ośmiu godzin! Te liczby mówią wszystko. Do tego przez całą drogę trapiła ich dyzenteria, zamarzający pot, wyziębienie i nieustająca niepewność jutra. Pod koniec byli już do tego stopnia półprzytomni z wyczerpania, że musieli co chwila trącać jeden drugiego, by nie usnąć. A w tych warunkach sen oznaczał po prostu śmierć. Na dodatek wiatr porwał ich jedyny namiot i rzucił go 300 metrów dalej. Na szczęście tej nocy biwakowali w wybudowanym naprędce igloo. Przejmującym świadectwem tego trudu jest to zdanie zapisane przez Cherry-Gararda:
„Wiem jedno – że podczas tej wyprawy zaczęliśmy myśleć o śmierci jak o przyjacielu”
W końcu jednak 20 lipca dotarli wreszcie do kolonii pingwinów na lodzie u podnóża groźnie wyglądającej szesnastometrowej ściany Lodowca Szelfowego Rossa.
„Pingwiny stały w wielkiej masie pod stromą ścianą Bariery o kilkaset jardów od nas. Wreszcie po nieopisanych trudach i wysiłkach jako pierwsi i jedyni ludzie zobaczyliśmy na własne oczy ten cud natury. W zasięgu ręki znajdował się materiał, który dla nauki mógł okazać się bezcenny. Każda nasza obserwacja przekształcała teorie w fakty, a mieliśmy na to zaledwie krótki moment”.
Oto oryginalne jajko pingwina cesarskiego przywiezione prze Cherry-Gararda do Anglii i znajdujące się na Uniwersytecie Edynburskim. Dziura znajdująca się w skorupie pokazuje nam miejsce z którego pobrano embrion do badań. Po trzydziestu sześciu dniach ekspedycja dowlokła się do chaty na Przylądku Evansa niosąc trzy jaj pingwinów cesarskich, które poddano potem dokładnym badaniom na Uniwersytecie Edynburskim. Embriony nie dostarczyły jednak dowodów poszukiwanych przez badaczy, okazało się, że pingwiny pod względem rozwoju są gatunkiem bardzo nowoczesnym. Następnego lata Wilson i Bowers wraz ze Scottem zamarzli na śmierć na Lodowcu Szelfowym Rossa w drodze powrotnej z bieguna południowego. Jedynie Cherry-Garad jako jedyny z trójki śmiałków przeżył i przywiózł okupione niewyobrażalnym trudem jajka do Anglii. Z iście angielskim sarkazmem opisuje w swojej książce scenę przekazania trzech pingwinich jaj:
„dla których trzysta razy dziennie narażały się trzy ludzkie istnienia, które dotarły na skraj wyczerpania”.
Okazało się bowiem, że łatwiej było zdobyć tej jaja w środku antarktycznej zimy niż pokonać urzędniczą biurokrację i indolencję. Opis przekazania jaj znajdujący się w książce jest wręcz niezwykły. W końcu jednak bezcenne jaja dostały się do rąk naukowców. Warto pamiętać o tej niezwykłej wyprawie i o niezwykłych ludziach, którzy w niej uczestniczyli. Na zakończenie zacytuję jeszcze opis końca tej wędrówki:
„Ciągnęliśmy ze wszystkich sił, pokonując niemal trzy kilometry na godzinę. Spaliśmy na stojąco... Gdy po raz ostatni zbieraliśmy ekwipunek, Bill odezwał się cicho:
Chciałbym wam podziękować za to, co zrobiliście. Nie mógłbym dobrać sobie lepszych towarzyszy, bo takich po prostu nie ma na całym świecie.Jestem z tego dumny”.
Proste i piękne słowa. Symbol braterstwa i wzajemnego wspierania się. To właśnie jest Antarktyda – groźna, przerażająca a jednocześnie piękna i potrafiąca wyzwolić w człowieku jego najlepsze cechy.
Na taki widok Słońca jak na tym znaczku wydanym przez pocztę TAAF w 2007 roku z utęsknieniem czekali uczestnicy wyprawy po najbardziej niezwykłe jajko – jajko pingwina cesarskiego - świadectwo życia na tym niezwykłym kontynencie.
Powyższy tekst ukazał się wcześniej w Filateliście.