W tym roku, dokładnie 29 marca minęło 100 lat od ostatniego zapisu w dzienniku Roberta Scotta: „Nie mam już żadnej nadziei, będziemy trwać do końca, ale zdaję sobie sprawę, że jesteśmy coraz słabsi i śmierć nie jest zbyt daleko.” Nie wiemy, kiedy dokładnie biała cisza otuliła trzech zdobywców bieguna, ale ich heroiczna wyprawa stała się symbolem walki z potęgą przyrody i siły woli, która nawet w najbardziej skrajnych warunkach pozwala człowiekowi wierzyć w słuszność swoich decyzji.

Nie byli pierwszymi polarnikami którzy pozostali na zawsze wśród śniegów polarnego kontynentu. Ten niezwykły kontynent przyciągał jak magnes, ale za wydzieranie swoich tajemnic kazał wielokrotnie płacić najwyższą cenę.
W listopadzie wspominamy tych, którzy odeszli. Warto więc wspomnieć także o tych których groby znajdują się wśród śniegów Antarktydy. Dlaczego ludzie porzucają wygodne życie? Domy, rodziny i jadą tam gdzie spotka ich tylko zimno i przejmujące wichry? Odpowiedzi na tak postawione pytanie udzielił w swojej książce: „Na krańcu świata” jeden z uczestników wyprawy Scotta – Apsley Cherry-Garard:
Ludzie jadą na biegun z przeróżnych powodów, a wszystkie z nich są podporządkowane motywacji poznawczej... Odkrycia to fizyczny wyraz pasji poznania. Jeśli więc pragniecie wiedzy i macie możliwości przeistoczenia tej żądzy w coś materialnego, jedźcie i odkrywajcie... Będą pukać się w czoło, na pewno będą pytać: „Po co?”. Jesteśmy bowiem narodem sklepikarzy, a żaden sklepikarz nie zainteresuje się badaniami, które nie mogą w ciągu roku przynieść zysku finansowego. W efekcie będziecie jechać saniami w nielicznym towarzystwie ludzi, którzy nie będą sklepikarzami, a to już jest coś. Za odbycie podróży zimowej czeka was nagroda, byle tylko zależało wam wyłącznie na jajku pingwina.

Epoka heroiczna i jej bohaterowie. Na tym walorze wydanym w 2010 r. przez pocztę BAT widzimy najbardziej słynnych odkrywców. Znajduje się wśród nich Norweg, Carsten Borchgrevink. To właśnie on jako pierwszy postawił stopę na Szóstym Kontynencie. Jeden z towarzyszy tego lądowania H. Bull - kierownik wyprawy, tak opisał swoje wrażenia z lądowania: "Uczucie, że jest się pierwszym człowiekiem, który postawił stopę na Antarktydzie, było dziwne i miłe.." Był, to dzień 24 stycznia 1895 roku, godz 1 w nocy. Borchgrevink powrócił na Antarktydę  w lutym 1899 roku. Tym razem jako kierownik brytyjskiej ekspedycji, której zadaniem było pierwsze zamierzone zimowanie na kontynencie. W skład tej wyprawy wchodził także Norweg Nikolai Hanson, młody zoolog ur. 1870 roku. 

Jednakże jeszcze w trakcie podróży statkiem "Southern Cross", którym płynęła wyprawa Hanson zaczął chorować, picie nie przegotowanej wody na równiku spowodował, że zachorował na zapalenie jelit. Niestety, ciężkie warunki zimowania i osłabiony organizm nie pozwoliły na dostateczne zregenerowanie sił. Hanson umiera w dniu 14 października 1899r. i zgodnie z swoim życzeniem zostaje pochowany na przylądku Cape Adare. Staje się tym samym pierwszym polarnikiem, który zostanie pochowany na Białym Lądzie.

Hanson był pierwszym, który został pochowany na lądzie, ale chronologicznie pierwszym, który zmarł w Antarktyce był uczestnik wyprawy pod dowództwem de Gerlache na statku "Belgica". Wyprawy doskonale Polakom znanej, gdyż uczestniczyło w niej dwóch Polaków: Arctowski i Dobrowolski.

FDC wydane w Belgii w r. 1997 . Widzimy na nim sylwetkę statku, a na datowniku dowódcę. Jednym z uczestników tej wyprawy był Belg biolog Emil Danco.

Na tym zdjęciu widzimy część załogi „Belgici”. Pierwszy od lewej to właśnie Danco, następnie stoją rumuński naukowiec Racovita i jako trzeci Polak Arctowski. Drugi od prawej to kapitan de Gerlache. Załoga "Belgici" utknęła wśród lodów i jako pierwsza spędziła noc polarną na morzach antarktycznych. Groza tej nocy oraz niepewność jutra spowodowała, że dla załogi była to niesłychanie wyczerpująca, zarówno pod względem fizycznym jak i psychicznym wyprawa. W trakcie nocy polarnej 5 czerwca 1898r. umiera z wyczerpania Emil Danco. Grobem dla niego stają się antarktyczne wody. Na szczęście pozostali uczestnicy wyprawy przeżyli ciężkie zimowanie.
Mija, zaledwie 2 lata od zakończenie epopei "Belgici" a na antarktyczne morza wyrusza nowy wyprawa. Tym razem jest to brytyjska wyprawa pod dowództwem Roberta Scotta. Na statku "Discovery" przez dwa lata przebywają na Morzu Rossa, przygotowując grunt pod przyszłą wyprawę na biegun. W wyprawie tej uczestniczy także inny wieli polarnik Ernest Shackleton. W 1902 r. Scott, Wilson i Shackleton podjęli pierwszą, nieudaną próbę dotarcia na biegun.  Obu wielkich polarników możemy zobaczyć na walorze  wydanym w 1957 r. przez nowozelandzką pocztę Terytorium Rossa.

 

Także i w trakcie tej wyprawy jeden z jej uczestników pozostał na zawsze na Antarktydzie. W trakcie próby powrotu na statek, w czasie trwającej zamieci jeden z marynarzy George T. Vince zsunął się z urwiska i utonął. W marcu 1902 roku uczestnicy wyprawy wznoszą na miejscu, gdzie poniósł śmierć Vince krzyż. Stoi on do dzisiaj przypominając wszystkim, którzy odwiedzają położoną w pobliżu polarną stację McMurdo o heroizmie pierwszych polarników.

 

Od tej wyprawy mija, zaledwie kilka lat i w r. 1911 ponownie Scott podejmuje próbę zdobycia bieguna. Tym razem jest to wyprawa, która musi skończyć się sukcesem, zwłaszcza że równocześnie do ataku na biegun przystępuje inny wielki polarnik - Norweg Amundsen. Obie wyprawy ruszają w tym samym roku niezależnie od siebie na biegun.

 

Na tej mapce możemy doskonale prześledzić trasy obu wypraw, a także jest ona świadectwem wielkiej tragedii wyprawy Scotta. Nie wystarczył hart ducha jej uczestników. Dotarli na biegun miesiąc później niż Norwegowie, którzy byli lepiej przygotowani do trudów tej wyprawy. Pięciu uczestników grupy biegunowej nie powróciła już z tej wyprawy. Pozostały po nic pamiątkowe zdjęcia i pamięć o ich heroicznym trudzie. Całą piątkę widzimy na pamiątkowych zdjęciach, które znalazły się na tym walorze wydanym przez pocztę BAT w 1987r. upamiętniającym wyprawę Scotta.

 

Obok siebie stoją Scott, Evans, Bowers, Oates i Wilson. Wszyscy oni zostali na zawsze na Białym Lądzie. Ich namiot stał się ich śnieżnym grobem wybudowanym przez uczestników wyprawy ratunkowej w dniu 12 listopada 1912 roku.

 

Wyprawa Scotta była ostatnią wyprawą, która pochłonęła tyle ofiar. Na zawsze jednak pozostała przykładem zwycięstwa siły ducha nad bezlitosną przyrodą. Nawet, jeżeli w tym przypadku to właśnie przyroda odniosła zwycięstwo, to jednak ich życie i ofiara stała się dla następnych pokoleń przykładem wzajemnego wspierania się. Błędy jakie zostały popełnione w trakcie tej pionierskiej wyprawy pomogły następnym polarnikom w lepszym przygotowaniu swoich wypraw.
Ostatnią wielką wyprawą zaliczana jeszcze do "ery heroicznej" jest australijska wyprawa pod dowództwem Douglasa Mawsona. Wyprawa w latach 1911 - 1914 dokonała wielu badań. Pamięci uczestników tej wyprawy poświęcony sa wydane w tym roku walory wydane przez pocztę AAT.

 

Trzy znaczki o nominałach 60 centów poświęcone są tragicznie zmarłym uczestnikom wyprawy pod dowództwem Mawsona w głąb lądu. Widzimy na nich podobiznę Belgrave Ninnisa - 1887-1912 oficera fizylierów który w trakcie wyprawy był opiekunem psich zaprzęgów. W trakcie wyprawy 480 km od głównej bazy wpadł w szczelinę wraz z zaprzęgiem 6 psów, większością zapasów żywności oraz namiotem. Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Na drugim znaczku widnieje podobizna Xaviera Mertza -1883-1913, szwajcarskiego alpinisty, podróżnika, specjalisty od glacjologii. Po śmierci Ninnisa teraz juz w dwójkę z Mawsonem kontynuowali powrót do bazy. Niestety, na skutek braku żywności oraz wycieńczenia Mertz umiera ok 160 km od bazy. Mawson nadludzkim wysiłkiem dociera sam do bazy na przylądku. W listopadzie 1913 roku uczestnicy wyprawy ustawili niedaleko głównej bazy na wzgórzu Azymut Hill krzyż upamiętniający śmierć Ninnisa i Mertza.
Okres pierwszych wypraw to oprócz wielkich odkryć i pionierskich badań naukowych to także groby tych, którzy pozostali na zawsze na Białym Lądzie. Ale oprócz tych, którzy zginęli w trakcie wypraw polarnych w Antarktyce znajdują się także groby tych, których śmierć dosięgła bądź w trakcie przygotowań do wyprawy bądź w trakcie wykonywania po prostu swojej pracy. Ich groby także znajdują się w miejscu któremu poświęcili wszystkie swoje talenty. Ostatnim wielkim odkrywcą, którego grób znajduje się, co prawda nie na kontynencie, ale na Płd. Georgii jest Ernest Shackleton. Uczestnik pierwszej wyprawy Scotta, a następnie dowódca wyprawy, której celem było przejście całego kontynentu, a która zakończyła się zmiażdżeniem statku "Endurance" i heroicznej walce o przetrwanie zakończonej uratowaniem całej załogi.

 

Powyższe FDC wydane w 50 rocznicę śmierci Schakletona przedstawia przebieg całej epopei wyprawy na „Endurance” Po zakończeniu wyprawy w 1916 roku, Shackleton powraca w 1922 r. jako dowódca ekspedycji mającej na celu opłynięcie Antarktydy. Po zawinięciu 4 stycznia 1922 roku na niewielkim wielorybniczym statku Quest do portu Grytviken na Georgii Południowej Shackleton doznał ataku serca, w wyniku którego zmarł w wieku 47 lat. I tutaj także został pochowany.

 

Tak wyglądał ten, wydawać by się mogło niezniszczalny polarnik. Spoczął tam gdzie zawsze powracał. Miejsce jego spoczynku zostało uwiecznione także na znaczku wydanym przez pocztę Płd. Georgii.

 

Na Antarktydzie swoje groby mają także dwa wielcy artyści-fotograficy. To właśnie dzięki ich pracy możemy podziwiać miejsca do których ciągle tak trudno dotrzeć. Pierwszym z nich jest Szwajcar Bruno Zehnder 1945-1997 jeden z najsłynniejszych fotografików.

 

Jego największą pasją były pingwiny. Do tego stopnia fotografowanie tych ptaków stało się jego hobby że w środowisku znany był pod przydomkiem „Pingwin”. Oto jedno z jego piękniejszych zdjęć.

Wielokrotnie fotografował słynne „marsze pingwinów”. Jego fotografią stały się inspiracją dla projektantów znaczków, chociażby takiego jak ten wydany w 1984 r. przez pocztę AAT. Wśród pingwinów także zmarł, niedaleko rosyjskiej stacji Mirny.

 

Ostatnim który został w Mirnym na zawsze był sławny fotografik Bruno Zehnder, Szwajcar/Amerykanin, zimował tu w roku 1997. W czasie zamieci zgubił drogę, zamarzł niedaleko kolonii cesarskich pingwinów, w sąsiedztwie stacji. Po naszym Panu Włodzimierzu Puchalskim to drugi człowiek, który widział i umiał innym okazać przyrodę i piękno tego kontynentu.
Po wspomnieniu o Bruno Zehnderze na zakończenie polarnych wspomnień kilka słów o Panu Włodzimierzu Puchalskim 1909 – 1997. Najsłynniejszy polski fotograf przyrody. Autor wielu filmów i zdjęć, Sam o sobie mówił, że jego największą miłością  życia były ptaki. W poszukiwaniu ptaków zabłądził także i w polarne rejony. Na tym zdjęciu widzimy p. Puchalskiego na Spitsbergenie.

 

W swojej wędrówce za pięknem przyrody zawędrował także na polską stację antarktyczną na wyspie Króla Jerzego, i tam właśnie w trakcie zdjęć zmarł. Tak opisuje ten dzień uczestnik wyprawy Jan Terelak w swojej książce „Introspekcje antarktyczne”:
Nastała przerażająca cisza, którą przerywały tylko krzyki pingwinów, skui i mew. Pomyślałem sobie, że piękną miał śmierć ten wielki przyjaciel przyrody. Zmarł na stanowisku pracy, podczas wykonywania swoich obowiązków. Wśród tego piękna i surowego krajobrazu pozostanie na zawsze”.

 

Taki krajobraz już na zawsze ogląda Włodzimierz Puchalski na wyspie Króla Jerzego. I patrząc wraz z nim i tymi wszystkimi polarnikami którzy pozostali na zawsze wśród śniegu i pingwinów wcale nie dziwię się że ciągle chcą powracać w te nieprzyjazne rejony.
Pamięci tych wszystkich którzy pozostali tam na zawsze, a także tym którzy nieustannie tam wracają na zakończenie tych listopadowych wspomnień chciałbym przytoczyć wiersz jednego z uczestników wyprawy Scotta – biologa Edwarda Nelsona:

 
 „Tak chciałbym usiąść znowu
dookoła prymusa,
jego refren mieć w uszach
i taką lekką głowę.
Miast domowych kajdan z jedwabiu
i nudnego kieratu
pustynia śnieżna mnie wabi,
podróż w uprzęży na skraj świata.
Tup, tup, tup stopami w finnesko,
sto osiemdziesiąt kilogramów na głowę.
Bez sucharów znów ciężko,
Dobra, chłopaki! Zwijamy się i w drogę!"